GDAŃSK
by65

Katastrofa autobusu

0
(0)

Last Updated on 26 marca 2021 by kudlatyxp

Katastrofa autobusu w Gdańsku Kokoszkach

2 maja 1994 w Gdańsku. W wypadku autobusu, który zjechał wówczas na pobocze i uderzył w przydrożne drzewo, zginęły 32 osoby, a 43 było rannych. Jest to wypadek drogowy z największą liczbą ofiar śmiertelnych, jaki wydarzył się na terytorium Polski.

Autobus biorący udział w zdarzeniu

Autobus Autosan H9-21, należący do PKS Gdańsk, wyprodukowany w 1983, w chwili katastrofy miał 11 lat, pół roku wcześniej przeszedł kapitalny remont. Wypadek wydarzył się podczas popołudniowego kursu relacji Zawory – Kartuzy – Gdańsk. W momencie wypadku przepełniony, zamiast przepisowych 51 pasażerów, na pokładzie było 75 osób. Autosan był kierowany przez 39-letniego Jerzego Marczyńskiego. Do wypadku doszło na prostym odcinku drogi nr 219 (obecnie droga krajowa nr 7, 500 metrów przed przystankiem w Gdańsku Kokoszkach. W tym miejscu prędkość była wówczas ograniczona do 50 km/godz. Poniedziałek 2 maja 1994 r., mimo że wypadł pomiędzy świętami majowymi, był normalnym dniem roboczym. PKS Gdańsk kursował jednak według rozkładu sobotniego. Tego dnia Jerzy Marczyński miał tylko dwa kursy popołudniowe Gdańsk – Kartuzy – Zawory i Zawory – Kartuzy – Gdańsk. Feralny kurs rozpoczął się o 17.50 w Zaworach nad Jeziorem Kłodno, chętnie odwiedzanym przez mieszkańców Gdańska. Tłok w autobusie zaczął się już od miejscowości Chmielno, lecz największy tłum pasażerów wsiadł w Kartuzach. Z Kartuz autobus jechał przepełniony, stan ten jednak, mimo że naruszał przepisy przewozowe, był normą na liniach podmiejskich. Od Kartuz kierowca nie chciał już wpuszczać więcej pasażerów, jednak uległ prośbom i w Żukowie do autobusu weszły jeszcze dwie osoby. Na ostatnim przystanku przed Gdańskiem do autobusu wsiadło jeszcze ośmioro pasażerów. Następnym przystankiem miał być Gdańsk-Kokoszki. Około 500 metrów przed przystankiem, zaraz za zakrętem, kierowca przepełnionego autobusu zdecydował się na manewr wyprzedzania ciężarówki Jelcz. Autobus zdaniem prokuratury jechał z prędkością około 60 km/godz., kierowca jednak zeznał, że prędkościomierz pokazywał 40–45 km/godz. W momencie powrotu na prawy pas doszło do pęknięcia prawej przedniej opony. Spowodowało to niekontrolowane zniesienie autobusu na pobocze, na którym rosło drzewo, w które Autosan wbił się czołowo na długość 4 metrów. Akcję ratunkową rozpoczęli przejeżdżający kierowcy oraz lżej ranni pasażerowie, próbując dostać się do poszkodowanych, rozcinając lub rozrywając wrak autobusu. Pierwszy zastęp straży pożarnej dojechał na miejsce z Żukowa po dwudziestu minutach. Na miejscu stwierdzono 25 zgonów, przed przybyciem do trójmiejskich szpitali zmarły dwie osoby, kolejne trzy podczas nadchodzącej nocy. Po tygodniu ostateczny bilans wzrósł do 32 zabitych i 43 rannych – wielu wyszło z wypadku z ciężkimi obrażeniami. Sąd Rejonowy w Gdańsku wydał wyrok w styczniu 1999 roku. Kierowca autobusu został skazany na dwa lata więzienia w zawieszeniu na cztery za umyślne sprowadzenie niebezpieczeństwa katastrofy i nieumyślne jej spowodowanie. Mistrz stacji obsługi na rok, a zastępca dyrektora ds. technicznych – na 10 miesięcy. Oba wyroki również z zawieszeniem na dwa lata za dopuszczenie autobusu do ruchu.

To, co zostało z autobusu…

Relacje świadków.

– To, co zastaliśmy to był po prostu koszmar. Tego się nie da opowiedzieć, opisać słowami – mówił lekarz, który uczestniczył w akcji ratunkowej w Gdańsku Kokoszkach. – Usłyszałem głuchy huk. Nie zdziwiło mnie to specjalnie, bo w pobliżu jest lotnisko, więc mógł przysiąść samolot. Kiedy już minąłem drzewo, po drugiej stronie zobaczyłem widok przerażający – drgający na drzewie kompletny wrak autobusu – mówił jeden ze świadków, cytowany przed portal onet.pl. Kierowca Jerzy M. cudem przeżył. – Moment był, nie zdążyłem po prostu, kierownicę mi wyrwało z rąk – mówił w szpitalu reporterowi TVP Gdańsk. Na miejscu zginęło 25 osób, a kolejnych siedem zmarło w szpitalach. Wśród ofiar były także dzieci. 43 osoby zostały ranne. – To, co zastaliśmy to był po prostu koszmar. Tego się nie da opowiedzieć, opisać słowami. Ciała rannych, ofiar porozrzucane wzdłuż drogi po jednej i po drugiej stronie, w autobusie pomiażdżone ciała. W najgorszym horrorze sobie tego wyobrazić nie można – stwierdził lekarz, który uczestniczył w akcji ratunkowej. Jego słowa przypomniał portal onet.pl. W lutym 2008 roku drzewo, o które roztrzaskał się autobus wycięto. W miejscu tragedii postawiono krzyż oraz tablicę pamiątkową z  imionami i nazwiskami ofiar. – Pamiętam potężny huk – mówi Sabina Krzemińska. Zobaczyła jeszcze, jak Marczewski szarpie się z kierownicą, która wyrywa mu się z rąk. – Wtedy wpadłam w ciemność – wspomina. Impet uderzenia wyrzuca Krzemińską przez przednią szybę. Kobieta omija drzewo, uderza w ziemię i traci przytomność. Pasażerowie, stojący w przejściu pomiędzy siedzeniami lecą prosto w drzewo. Nie mają żadnych szans. Jedno ciało zawisa na wysokich gałęziach. – Schodek, na którym stałem, zapadł się pode mną – opowiada Arkadiusz Murawski, który również stracił przytomność. – Ocknąłem się dziesięć metrów przed autobusem. Instynktownie czołgałem się przed siebie, byle dalej. Miałem poranioną całą lewą stronę ciała i zmiażdżoną nogę. – Jak to zobaczyłem te ciała na skarpie, nie nadawałem się już do niczego – wspomina Zbigniew Treder, jeden ze strażaków.

Autobus PKS w zajezdni po wypadku w Gdańsku

Sabina Krzemińska jest w ciężkim stanie.

– Byłam nieprzytomna, miałam zgolone włosy, zabandażowaną głowę. Byłam NN numer 3. Moi rodzice, którzy szukali mnie po szpitalach, za pierwszym razem mnie nie poznali. Dopiero jak zajrzeli do salki drugi raz, szwagier powiedział: – Przecież to jest Sabina! Arkadiusz Murawski: – Mnie pani doktor zszywała na korytarzu. Twarz, szyję. Cały czas traciłem przytomność. Ocknąłem się, gdy wiertarką robiła mi dziurę w pięcie. Noga była tak zmiażdżona, że musiała wsadzić w nią pręt. Murawski jest na tej samej sali, co kierowca: – Był załamany. Leżał milczący, z twarzą wbitą w sufit. Współczułem mu, nie obwiniam go o to, co się stało. Henryk Gleinert znajduje córkę jeszcze tej samej nocy. Dziewczyna nie odzyskuje przytomności. Umiera na jego oczach. Jej mąż był jednym z tych, którzy zginęli na miejscu. Z Jerzym Marczyńskim wiele lat później spotka się z Ryszarda Wojciechowska, reportażystka “Dziennika. Bałtyckiego”. – Był już wrakiem człowieka. Narzeczona od niego odeszła, do końca życia mieszkał z matką. Opowiadał mi, że bolało, kiedy słyszał: ty morderco – opisuje dziennikarka. – Krył się, żeby go nie zlinczowali. Nigdy już nie poradził sobie z poczuciem winy, zmarł w 2014 roku. Moim zdaniem on był ostatnią, trzydziestą trzecią ofiarą tego wypadku.

Co sądzisz o wpisie?

Kliknij gwiazdkę, aby ocenić

Średnia ocena 0 / 5. Liczba głosów 0

Bądź pierwszym, który oceni ten post

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Przewiń do góry